Obiecałam Maćkowi (wywiad Renaty Dziurdzikowskiej z Ewą Foley)

ZWIERCIADAŁO listopad 2014. Temat miesiąca: Gdy dzieci odchodzą. Renata Arendt-Dziurdzikowska, wywiad z Ewą Foley.

10474624_10152856465837994_4300138669291338111_n

Ewa Foley: „Mamy zobowiązanie wobec tych, którzy odeszli, żeby odbyć żałobę, a potem żyć swoim pełnym życiem. Ja takiego wyboru dokonałam. I dokonuję go codziennie. Mój syn żył AŻ 27 lat. Codziennie za to dziękuję.”

Ewa Foley:- Spotkanie ze mną często wydobywa w innych matkach głęboko skrywany, tłumiony lęk o swoje dziecko: „A co będzie, jeśli jej/jemu też coś się stanie?” Lęk ogromny, największy.

– Nie jesteśmy pewni dnia ani godziny. Twój syn zginął nagle.

– Wiesz, od pięciu lat prowadzę otwartą grupę wsparcia dla matek, które straciły dorosłe dzieci. Każda kobieta, która przychodzi do nas, mówi to samo: „Byłam otoczona ludźmi, teraz zrobiło się pusto.” „Znajomi mnie unikają, jakbym była trędowata.” Ludzie nie wiedzą, jak się wobec nas, matek w żałobie, zachować, czy i co powiedzieć…

– Ty byłaś i jesteś otoczona bliskimi ludźmi.

-Tak, to dzięki nim żyję. W najgorszym dla mnie okresie nie odstępowali mnie na krok, czuwali. To jest krąg bardzo świadomych osób, które wiedziały, że nie mogą zostawić mnie samej, szczególnie w czasie między śmiercią, a pogrzebem Maćka. To bardzo trudny czas. Nie chciało mi się żyć. Chciałam iść do mojego dziecka, do Światła…

– Nawet, gdy odeszło jako dorosłe?

– Uważam, że nie ma znaczenia, czy dziecko miało dwa lata, dwanaście, czy dwadzieścia siedem, jak mój Maciek. Nieważne też, czy matka straciła jedyne swoje dziecko, czy ma jeszcze inne. Nawet jeśli pozostałe żyją, to jedno nie żyje… Gdy do naszej grupy wsparcia „osieroconych” matek przychodzą nowe matki, mówią tylko o tym dziecku. My słuchamy, bo rozumiemy, że matka po śmierci dziecka jest monotematyczna, chce mówić tylko o tym. Mnie przez rok nie interesował żaden inny temat. Jest ogromna potrzeba opowiadania, a ludzie boją się słuchać.

– Jak dalej żyć mimo tego, co się wydarzyło? 

  • I czy w ogóle żyć? W kręgu matek opowiadamy, jak sobie radzimy, co przeżywamy. Płaczemy, śmiejemy się, pokazujemy zdjęcia swoich dzieci, odwiedzamy ich groby. Można wyrazić ból na swój własny sposób, tak długo jak potrzebujemy. Moc jest w tym, że ktoś słucha i nie ocenia. Obserwujemy różne postawy, co pomaga kształtować własną postawę. Gdybyśmy opowiadamy o tym, co nas spotkało, matce, której dziecko żyje, ona nie miałaby pojęcia, o czym mówimy, to nie do pojęcia.
  • Na pogrzebie otoczona murem przyjaciół, prosiłaś, aby cię nie przytulać.

– Byłam w szoku. Bolał mnie każdy milimetr ciała. Dotyk był nie do zniesienia. Trzy miesiące po śmierci Maćka poszłam na szamański warsztat w nadziei, że prowadzący szaman pomoże mi ukoić ból. I pomógł! Ale na przerwie, tuż mojej pięknej ceremonii uzdrawiania ruszyła w moją stronę grupa zapłakanych kobiet. Rzuciły się na mnie, żeby się poprzytulać, jedna wysmarkała mi się w bluzkę… Zaczęłam im podawać chusteczki, pocieszać je. Poprosiłam cicho i uprzejmie, żeby zostawiły mnie w spokoju i odeszłam. Obraziły się, potem słyszałam plotki, jaka ta Ewa Foley jest oschła i nieprzystępna. A przecież to ja potrzebowałam pomocy!  Zrozumiałam wtedy, że nie mogę się przez jakiś czas pokazywać publicznie, bo nie wszyscy panują nad swoimi emocjami. Matki w żałobie nie potrzebują ludzi, którzy nie panują nad sobą. To nie jest pomoc.

– Indianie mają określenie na sieć bliskich ludzi, którzy nas w życiu otaczają: holy-net, „święta sieć”. Jeśli będziemy słabi, wtedy ta społeczność świadomych ludzi złapie nas i uniesie. 

– Moja sieć mnie mocno złapała i uniosła. Zresztą niesie do dzisiaj, 9 lat od śmierci Maćka. Mój bliski przyjaciel Zygi po prostu wprowadził się do mnie, ubierał mnie, karmił, trzymał w ramionach gdy szlochałam, i tak doholował do pogrzebu. Najlepsza przyjaciółka przyjechała z zagranicy, siedziała przy mnie i słuchała tak długo, jak potrzebowałam mówić. Inne kobiety z najbliższego kręgu robiły zakupy, gotowały zupy i gorące posiłki dla całej naszej rodziny.  Miałam wokół siebie strażników, którzy przypominali mi, że trzeba wstać z łóżka, coś zjeść, umyć się. Najgorsze, co może przydarzyć się matce w żałobie, to pozostawienie jej samej sobie. Gdy po Warszawie gruchnęła wieść, że Maciek nie żyje, mój mistrz jogi Sławomir Bubicz przysłał mi rano smsa: „Jak tylko będziesz gotowa spotkać się ze mną, jestem.” Byłam gotowa od razu, potrzebowałam jego siły. Przyjechał od razu. Przywiózł i dał mi najcenniejszą rzecz, jaką miał: zasuszony listek z słynnego drzewa nieśmiertelności w Indiach. Dostał go od swojego mistrza z przekazem, że gdy będzie miał trudną chwilę w życiu, ma zjeść kawałek tego listka. Zjadłam go ja.. a Sławek siedział na podłodze w moim mieszkaniu, czuwał przy mnie przez cały dzień. Dzisiaj rozumiem, że trzymał pole, energię. Po południu powiedział, że chciałby jechać na miejsce wypadku. Dołączyli inni mężczyźni. Pojechali z otwartym sercem, szałwią i dzwonkami, żeby zrobić ceremonię energetycznego oczyszczenia tego miejsca. Zmyli z asfaltu krew Maćka…

– Duchowi wojownicy. 

-Tak! Jest wielu wspaniałych, wrażliwych i mądrych mężczyzn na tym świecie. Gdy trzeba było zidentyfikować ciało, pojechali do kostnicy towarzyszyć Maćka ojcu. Dobrze się stało, że byli obecni…Dla mnie to bardzo poruszające, że ci ojcowie pomyśleli o ojcu, który będzie miał ostatnie spotkanie ze swoim dzieckiem w trumnie. Obstawili trumnę, stali jak eskorta. Potem tata Maćka poprosił, żeby zostawili go na chwilę samego z synem. Kontakt z ciałem jest bardzo ważny. To ciągle jest żywe w tradycjach wiejskich, że ciało się pokazuje i przez kilka dni bliscy, rodzina i sąsiedzi mogą przyjść się pożegnać. Ja miałam wielkie szczęście: prokurator spóźniał się na miejsce wypadku i dlatego mogłam być z ciałem mojego dziecka ponad godzinę. Bardzo to doceniam. To był ważny czas…

– Maciek był przystojnym, pełnym wdzięku, świetnie wykształconym mężczyzną.

– Tak skończył studia marketingowe, robił studia dyplomatyczne, miał wspaniałą pracę, właśnie awansował na stanowisko project managera. Zakochał się z wzajemnością w pięknej młodej kobiecie, planowali wspólną przyszłość, dzieci… Przez długi czas nie mogłam tego pojąć: dlaczego żył tylko 27 lat? Dlaczego został zaprzepaszczony tak nieprawdopodobny potencjał? Wypadek wydarzył się w Wielką Sobotę, Wielkanoc roku 2005, dziewięć lat temu. Byłam u przyjaciół na „jajeczku”. Zadzwonił Maciek, głos miał radosny i szczęśliwy: „Mama, jesteś w domu? Jadę do ciebie na motorze!” Jakim motorze??? Przecież on nie jeździł na motorze! Dwadzieścia minut później już nie żył. Rozbił się na motorze, pięć minut od domu, zginął na miejscu. Telefon zadzwonił po raz drugi. O Boże, nigdy tego nie zapomnę. Dzwonił przyjaciela Maćka, który jechał też na motorze za nim. W słuchawce rozpaczliwe: „Był wypadek.” Gdzieś w sobie na głębokim poziomie wiedziałam, że Maciek nie żyje. Wstałam od stołu i wypadłam z domu jak oszalała. Jechaliśmy na miejsce wypadku we czworo: ja, moja siostra z mężem i Zygi. Prowadził szwagier. Gdybym jechała sama, rozbiłabym się na pierwszym drzewie, to pewne. Jak to jest na poziomie duchowym misternie utkane: miałam przeżyć. Moi najbliżsi nie pozwolili mi prowadzić samochodu, potem cały czas mnie pilnowali. Gdy zobaczyłam ciało Maćka na środku jezdni przykryte czarną plandeką, chciałam rzucić się pod pierwszy nadjeżdżający samochód. Zygi złapał mnie, pociągnął do tyłu, uratował mi życie. Krok po kroku przyprowadzał mnie do ciała Maćka. Bardzo delikatnie zdjął plandekę. Patrzyłam w martwe oczy swojego dziecka. Te piękne szaro-zielone, szeroko otwarte oczy… bez życia.. Dlaczego, gdy ludzie umierają mają otwarte oczy? Zygi bez wahania podszedł i zamknął Maćkowi oczy, przytrzymał na nich dłonie i zaczął się modlić. Ale cały czas patrzył na mnie, pilnował mnie. Potem sporo czasu w terapii zajęło mi przetworzenie tego obrazu: patrzę w twarz mojego dziecka, a tam nie ma życia. I ten gest zamknięcia oczu przez przyjaciela. Nigdy mu tego nie zapomnę. On przecież kochał Maćka, a jednak mimo bólu, znalazł takie miejsce w sobie, żeby – z szacunku do życia i do śmierci – zrobić to, co należało: przypilnować matkę i zamknąć oczy dziecku. Klęczałam, trzymałam syna za stopy w motocyklowych butach, skąd on miał te buty? Te rękawice? Taka myśl: „Moje dziecko umiera.” Widziałam, że nie żył, ale przecież my nic nie wiemy o procesie umierania. Jakimś szóstym zmysłem „zobaczyłam” wychodzącą z ciała duszę Maćka i usłyszałam wyraźnie jego głos w mojej głowie: „Mamo, wszystko jest w porządku. All is well”. Maciek wychował się w Australii i często mówił do mnie po angielsku. Potem przypomniał mi się poród.

– Poród?

– Jego życie zaczęło się od przejścia przez moje ciało. Na sali porodowej w Szpitalu Bielańskim byłam bardzo przytomna i bardzo obecna. Bardzo świadoma, że oto wydarza się najważniejsza podróż mojego dziecka, które przeciska się przeze mnie. Ja i mój ból nie były istotne. Istotny jest komfort tego ciałka, które właśnie się rodzi, tej duszy. Cała moja uwaga była skupiona na przywitaniu dziecka. A teraz moje dziecko umiera, a ja muszę zrobić to samo; skupić całą uwagę na jego odejściu. To przypomnienie porodu bardzo mi wtedy pomogło; mimo, że czuję niewyobrażalny ból, mam być przytomna i obecna, ponieważ moje dziecko potrzebuje mnie tak samo jak wtedy, gdy się rodziło. Wiedziałam, że nie mogę teraz wyć z bólu; że na to przyjdzie czas, ale nie teraz, nie teraz!. Miałam takie wewnętrzne przekonanie, że gdy będę go trzymać za stopy całkowicie pogodzona z tym, co się dzieje, jemu będzie łatwiej przejść do Światła przez te wszystkie duchowe plany, o których istnieniu słyszałam. Czy to była moja konfabulacja, czy też miałam moment oświecenia, tego nie wiem. Ale ten przekaz „mamo, wszystko jest w porządku”, dał mi ukojenie. Odmówiłam znieczulającego zastrzyku. Byłam przytomna i obecna z moim synem, aż zabrali jego ciało w czarnym worku. To było najtrudniejsze… To pożegnanie.

Kilka tygodni potem dokonałam świadomego wyboru: wracam do życia, żeby uhonorować jego życie. Bo wiesz, mnie się żyć naprawdę nie chce. Jestem gotowa umrzeć dzisiaj, w tej chwili.

– W jaki sposób tak wybierając, możesz uhonorować jego życie?

– Ja moje dziecko naprawdę znałam i wiem, że gdyby on tam z góry popatrzył na mnie i zobaczył, że jestem w rozpaczy, na antydepresantach, zwiesiłam moje życie na kołek i snuję się w brudnych dresach, palę papierosy albo piję alkohol, byłby bardzo niezadowolony! Często z Maćkiem rozmawiam. Proszę go o rady, pomoc i przewodnictwo. Wierzę, że teraz jest moim przewodnikiem duchowym. Mam z nim dalej dobry kontakt, pod tym względem nic się nie zmieniło. Cały czas jestem jego mamą. W czasie jednej z takich rozmów dostałam wyraźny przekaz: „Mamo, bądź szczęśliwa! Bo ja jestem szczęśliwy. Wszystko jest w porządku. All is well.” Powiedziałam: „Dobrze synku.” Jak mogłabym odmówić prośbie mojego dziecka? Ja wiem, że się spotkamy. Niedługo, mam nadzieję… Ten czas, który mam do naszego spotkania w Świetle, wypełnię taką aktywnością, aby mój syn miał satysfakcję, że dotrzymałam obietnicy. To jest moje zobowiązanie wobec niego. Często myślę o tym, jak to by było, gdyby role się odwróciły, gdybym to ja pierwsza odeszła. A on wtedy pogrążyłby się w depresji i przestał cieszyć się życiem… No – chyba by mnie wkurzyło, że moi bliscy nie radzą sobie z moim odejściem. Zatem myślę, że my, którzy zostajemy tutaj, mamy zobowiązanie wobec tych, którzy odeszli, żeby odbyć żałobę, a potem żyć swoim pełnym życiem. Ja tego wyboru dokonuję codziennie. Codziennie nie chce mi się żyć dalej, mam takie dni, że ciężko mi wstać z łóżka, ale biorę głęboki oddech i mówię sobie: „Z miłości i z szacunku do mojego dziecka to będzie najlepszy dzień reszty mojego życia.”

– Czy po takim doświadczeniu możliwe jest odnalezienie sensu życia dla siebie?

– Dobre pytanie… Nie wiem. My, rodzice w żałobie, przyzwyczajamy się do życia z bólem, z tęsknotą, bo możliwości adaptacyjne ludzkiej psychiki są fenomenalne. Ale ten ból nigdy nie jest mniejszy, gdy się pojawia, nawet jeśli od śmierci dziecka minęło wiele, wiele lat. Ja nie szukam sensu życia, raczej nadaję mojemu życiu sens każdego dnia od nowa: dzisiaj przyczynię się do szczęścia osób, których spotkam na mojej drodze, dzisiaj zadbam o siebie, o moje ciało i psychikę, przeczytam dobrą książkę, pójdę do kina czy teatru, posłucham kojącej muzyki, nauczę się czegoś nowego (teraz uczę się hiszpańskiego), pomedytuję, poprzytulam się do dzieciaków i wnuków moich sióstr, pochwalę dobrym słowem, zrobię coś użytecznego dla innych. Myślę, że to może być dobra strategia na życie, nie trzeba czekać na tragedię żeby tak żyć… Sens mojego życia to jest bycie w służbie. Moją nadrzędną wartością jest użyteczność: lubię się przydać. Mam 62 lata i właściwie nie musiałabym już pracować, ale kocham moją pracę, spotkania z ludźmi, szkolenia, warsztaty, kręgi kobiet, które prowadzę. Moją misją jest kształcenie ludzi w sztuce świadomego życia. Nie pozwalam sobie, aby moje złe samopoczucie zatrzymało moje działania. To, jak się czuję, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Czasem kobiety mówią: „A wiesz, nie ugotowałam dzisiaj zupy dziecku, bo źle się czuję.” Pytam wtedy: „A co ciebie obchodzi, jak się czujesz? Zupa ma być ugotowana.” Są rzeczy do zrobienia, więc trzeba je zrobić. Taka jest moja postawa wobec siebie i wobec życia. Nie pobłażam sobie i nie użalam się nad sobą. Cieszę się tym, co mam.

– To się nazywa samodyscypliną.

– To się nazywa świadomy wybór. Zaczęłam pytać siebie, jakie działania muszę podjąć, aby poczuć się lepiej. Zanurzyłam się w praktykę, którą propaguję od lat, czyli w modlitwę wdzięczności. Codzienne powtarzałam sobie, jak bardzo jestem wdzięczna, iż Maciek żył AŻ 27 lat. Zaczęłam prowadzić dzienniczek wdzięczności: codziennie wieczorem pisałam za co jestem tego dnia wdzięczna…Zaczęłam cenić to, co mam TU I TERAZ. Pomogła mi literatura. Znalazłam książki anglojęzyczne napisane przez matki, które straciły dorosłe dzieci. Aldous Huxley w swojej „Filozofii wieczystej” napisał: „Doświadczenie to nie jest to, co nam się przydarza. Doświadczenie to jest to, co robimy z tym, co nam się przydarza.” To także moje przesłanie. Nie mogę zmienić doświadczenia; moje dziecko nie żyje, i nic tego nie zmieni. Ale mogę zmienić moją postawę, nastawienie. Wybór to wewnętrzna decyzja.

– Już dwa miesiące po pogrzebie Maćka zdecydowałaś się poprowadzić zaplanowany rok wcześniej tygodniowy warsztat dla kobiet. Wymagające wyzwanie.

– Siedziałam przez tydzień w kręgu kobiet, które wiedziały, co wydarzyło się dwa miesiące wcześniej. Prowadziłam zajęcia, ale gdy przychodziła fala rozpaczy i tęsknoty, zadawałam ćwiczenie, a sama brałam paczkę chusteczek i wyłam. Nikt nie wychodził z sali, nikt mnie nie opuszczał: robiły swoje ćwiczenia, a ja płakałam. Jaka kultura duchowa tych kobiet, tych matek! To było najlepsze, co mogło się wydarzyć: zobaczyłyśmy, że my kobiety możemy być silne i słabe, i że objęcie zarówno siły, jak i bezradności, kruchości daje pełnię. Siła bez słabości jest nic niewarta, a nawet jest niebezpieczna. Ta grupa przeniosła mnie w inne miejsce, w inny wymiar rozumienia życia i śmierci, przychodzenia i odchodzenia.

– Kiedy pierwszy raz po śmierci Maćka roześmiałaś się, ale tak całą sobą, z trzewi?

– Na stypie, kilka dni po pogrzebie. Zaprosiłam całą rodzinę i Maćka najbliższych przyjaciół ze szkoły i z pracy. Popłynęły opowieści o jego niezwykle pozytywnej postawie i pogodnej naturze, o tym odjazdowym poczuciu humoru, o tym jak wkręcał, nabierał, opowiadał niestworzone historie, jakie cudne niespodzianki robił… Śmieliśmy się do rozpuku, a potem płakaliśmy… Podjęłam wtedy decyzję, że nie będę obchodziła rocznicy śmierci Maćka, tylko rocznicę jego urodzin, 8 marca. W tym dniu co roku przychodzą Maćka przyjaciele z tortem urodzinowym, stawiamy jego zdjęcie, wspominamy i świętujemy. To mi bardzo pomogło: żeby świętować jego przyjście na świat i wszystkie radosne skojarzenia z tym związane. W rocznicę śmierci czasami chodzę na cmentarz, ale nigdy sama. To ciągle zbyt trudne.

– Co potrzebujemy wiedzieć, aby wspierać ludzi w żałobie?

– Przede wszystkim trzymać język za zębami, uważnie ze słowami! Żadnych dobrych rad! Gafy, które ludzie popełniają, nie wiedząc jak się zachować i co powiedzieć, są czasami trudne do udźwignięcia. Jeśli nie wiesz, co powiedzieć, nie mów nic, nie ryzykuj, nie gadaj byle czego, nie pleć głupot. Nie mów: „Wiem, co przechodzisz, co czujesz.” To doprowadza nas do rozpaczy. Przecież nie wiesz! Nie masz pojęcia! Skąd możesz wiedzieć, skoro nie masz dzieci albo twoje dziecko żyje. Nie mów, że rozumiesz, bo nie rozumiesz. Poczekaj… Najczęściej osoba w żałobie potrzebuje tylko obecności, ponieważ czuje się bardzo zagubiona i opuszczona. Ta nieobecność dziecka jest straszna i rozlewa się we wszystkie obszary życia. Więc usiądź na kanapie i czekaj. Może zacznie mówić. Bez względu na to, jak to przyjmujesz, jak to przeżywasz – po prostu słuchaj. Komentarze, które najbardziej ranią: „Już minęło pół roku! Zbierz się do kupy!” „Wierzysz w Boga i rozpaczasz?” „Bóg go zabrał, Bóg tak chciał.” „Jemu jest lepiej tam, gdzie teraz jest.” Powiedzieć coś takiego matce jest po prostu głupie i okrutne. No bo jak to lepiej? Najlepiej było mu przy mnie, bo jestem jego matką!

Warto też oczywiście zadać pytanie: co mogę dzisiaj dla ciebie zrobić? I być przygotowaną na to, że trzeba będzie zapytać z pięć razy, ponieważ osoba w żałobie naprawdę nie wie, czego potrzebuje.

– Jeśli powie, że niczego nie chce?

  • Nie należy się zniechęcać: nawet, jeśli odmawia, warto zaproponować uprasowanie sukienki, poczytanie książki, spacer, kino. Zajrzyj do lodówki, sprawdź, czy ma co jeść. Ugotuj coś dobrego, wartościowego – naleśniki, placki ziemniaczane, zupę porową – i przynieś. Postaw dwa talerze i zacznij jeść. Ona w końcu też zacznie. Powiedz: „Wypijmy razem herbatę.” Być może tama puści i matka w żałobie zacznie mówić. Świadomość, że ktoś nie boi się mojego bólu, poświęca mi czas, uwagę, interesuje się mną, daje niesamowite ukojenie. My matki w żałobie mamy dorosłe ciała, ale w środku jesteśmy bezradne i zagubione jak dzieci. Jesteśmy kruche i bezradne, przechodzimy przez bardzo trudne doświadczenie. Często nie mamy pojęcia, kim jesteśmy i czego chcemy. Jeśli możesz swoją obecnością i życzliwością nam towarzyszyć, a tym samym ulżyć w bólu, zrób to. Jedna z psycholożek amerykańskich Charlotte Mathers (autorka książki „And a Sword Shall Pierce Your Heart – Jak radzić sobie po śmierci dziecka)” zajmująca się zagadnieniami związanymi z żałobą napisała, że rodzice po śmierci dziecka nie są do końca normalni. Ta trauma powoduje neurologiczne zmiany w mózgu, niektóre jego obszary często przestają działać. Ludzie wyglądają normalnie, ale nie myślą logicznie. To abstrakcja, więc dam ci przykład: jeszcze dwa lata po śmierci Maćka nie mogłam wyrzucić ostatniej pary jego butów. Co myślałam? „A jeśli przyjdzie do domu, to co założy na nogi?” A przecież wiem, że on nie żyje. Gdybym poszła z tym do psychiatry, dałby mi leki. Nikomu o tym nie mówiłam, dopóki nie przeczytałam o tych zmianach w mózgu, które owocują nielogicznym myśleniem, zanikami pamięci, i że to zupełnie normalne po przeżyciu takiej traumy. Chciałabym, aby ludzie to wiedzieli i okazali nam odrobinę miłosierdzia i zrozumienia.
Posted in Eseje Ewy Foley.