O cudach i błogosławieństwach. O przychodzeniu i odchodzeniu. (Ewa Foley)

Korespondencja Ewy Foley z „zagubionej Atlantydy”, wyspy Santorini w archipelagu Cykladzkim, rok 1998.

Od dawna już powtarzam sobie takie moje ulubione stwierdzenia (przez niektórych zwane afirmacjami):

Wciąż zdarzają się cuda w moim życiu. Dziękuję za wszystkie spływające na mnie błogosławieństwa.

grateful3_podpis

Łatwo się domyślić, że mam wiele powodów do wdzięczności za wszystkie cuda i błogosławieństwa, których rzeczywiście w moim życiu doświadczam. Najpierw jajko czy kura?
Teraz leżę przy hotelowym basenie owinięta tylko w pomarańczową, ręcznie malowaną bawełnianą chustę. Od zaprzyjaźnionej Greczynki otrzymałam wczoraj lekcję na temat sześciu sposobów wiązania tej chusty na ciele. Nade mną pochyla się wiekowe drzewo figowe. Myślę sobie, że czas na śniadanie po porannym pływaniu, a tu pac! – na głowę spada mi śniadanie: dojrzała figa, zwiana chłodnym wiatrem, tu nazywanym levante. Ten wiatr jest dobrodziejstwem, bo każdego dnia temperatura dochodzi do 40 stopni. Albo inny cud: bardzo wcześnie rano, tuż po wschodzie słońca, chodzę na wielokilometrowe świadome spacery po czarnej, wulkanicznej plaży Kamari. Świadomy spacer to ćwiczenie w uważności, kiedy „każdy krok niesie pokój”. Idę bardzo powoli, uważnie stawiając stopy na ziemi, praktykując pełną obecność. Szukam czegoś. Czego? Nie wiem. Ale codziennie szukam. Wiem, że jak znajdę, to będę wiedziała, iż właśnie tego szukałam. Często takiego porządku rzeczywistości doświadczam w moim życiu. Nauczyłam się ufać. I po tygodniu ZNAJDUJĘ! Jest to prostokątny kawałek białego marmuru. Biały marmur wśród tych czarnych, szarych, czasami brązowych okrągłych kamyków. Cud, po prostu cud! Przez kolejny tydzień moich wielogodzinnych spacerów znajduję takich kawałków kilkanaście. Wszystkie w tym magicznym miejscu plaży, gdzie fale obmywają brzeg. Zbieram je, kładę przed lustrem w moim pokoju hotelowym. Nie wiem, po co to robię.
A tu dzisiaj rano kolejny cud. W mojej chodzonej medytacji ukazuje mi się przepiękna, ogromna świątynia atlantydzka z białego marmuru. Uśmiecham się do siebie. Wszystko staje się jasne. Wtedy przychodzi dalszy ciąg instrukcji: powinnam te kawałki, wszystkie podobne w kształcie, pasujące do siebie jak kawałki domina czy puzzli wziąć ze sobą do Polski i umieścić w różnych miejscach sali wykładowej w Silnej Nowej, gdzie prowadzę trening. Ci uczestnicy, którzy je znajdą i wezmą do ręki, to reinkarnacje atlantydzkie, kapłani z tej właśnie świątyni. Będą wiedzieli, jak z tym marmurem pracować. Niechaj każdy robi to, co ma do zrobienia, tam gdzie jest, tym co ma, a wszechświat zadba o to, żeby wszystko ułożyło się w spójną całość. Wszystko i wszyscy zostaną ustawieni na swoim właściwym miejscu.

Zawsze jestem na właściwym miejscu, o właściwym czasie, z sukcesem zajmując się właściwą sprawą.

Planowałam być zupełnie gdzie indziej w tej pierwszej połowie sierpnia. A tu nastąpiła seria synchronicznych „przypadków” i w ciągu 48 godzin już siedziałam w samolocie lecącym z Warszawy na Santorini u boku mojego męża sprzed 16 lat, Donalda Foley’a. To właśnie Don, dyplomata australijski, wspaniały człowiek i przyjaciel, na początku lat osiemdziesiątych męską decyzją o szybkim ślubie przeflancował mnie z ziemi polskiej na australijską. Chwała mu za to! Zostałam „żoną dla Australijczyka”. Don zrobił co do niego należało, po czym odszedł w siną dal z inną kobietą. Podobna sytuacja powtórzyła się w moim życiu 15 lat później, kiedy ukochany mężczyzna, któremu bezgranicznie ufałam, nagle i niespodziewanie odszedł do innej kobiety. Pocieszałam się wtedy przez łzy, że zrobił swoje i musiał odejść. Dzisiaj wiem, że rzeczywiście tak było, że gdyby został, nigdy nie odnalazłabym zagubionej atlantydzkiej świątynni.

To przekleństwo okazało się być pod wieloma względami „błogosławieństwem w przebraniu”. Utraciłam związek, odzyskałam siebie.

Gdy coś tracisz, nie trać lekcji!!!

Stuart Wilde, szalony i niekonwencjonalny nauczyciel-mistyk, podaje taką formułę, gdy związek się kończy:

I am happy to see you come. Cieszę się, gdy przychodzisz.
I am happy to see you go. Cieszę się, gdy odchodzisz.

Więc się cieszę. Cud przychodzenia i odchodzenia.


Obecność Dona przypomina mi piękną Kasię, która odeszła już na zawsze z tego świata, tak wcześnie, tak młodo. Bardzo ją kochał, miała być matką jego dzieci, planowali wspólne życie na zawsze. Jej odchodzenie bardzo nas zbliżyło. To wielki przywilej móc służyć komuś obecnością i ramieniem do płaczu w tak trudnych chwilach. Don poprosił mnie o towarzyszenie mu podczas pogrzebu. Szłam obok niego za białą, przybraną kolorowymi frezjami trumną. W rękach trzymał piękny bukiet z 50 białych róż. I wtedy mój były mąż dał mi jedną z najmocniejszych lekcji życiowych, której nigdy nie zapomnę.

Przez ściśnięte gardło, z twarzą zalaną łzami wyszeptał do mnie: „Wiesz, Kasia często mówiła, że kiedyś by chciała dostać bukiet z pięćdziesięciu białych róż. Nigdy nie traktowałem tego poważnie. Nie zrobiłem tego, bo wydawało mi się, że mam tak dużo czasu…”

Włożył ten bukiet do grobu swojej ukochanej….
Z Donaldem rozmawiamy godzinami o Kasi, o miłości, o związkach, o kobietach i mężczyznach. Pobyt na wyspie Santorini skłania do refleksji, do szczerości, otwartości i życzliwości. Czas zatrzymuje się w miejscu. Tu nikt nie ma „dziedzictwa przeszłości”, niczego nikt nie potrzebuje „przekraczać”, nikt nie ma osobistej historii, obciążeń, uzależnień. Przyjeżdżający tu ludzie decydują się być szczęśliwi. My też. Odwiedzamy kościoły, magiczne miejsca w naturze, wspinamy się na wulkan, stajemy nad potężnym kraterem, pływamy w gorących źródłach pulsujących energią życia. Wieczorem siedząc na białym murku w Ia oglądamy spektakularny zachód słońca. W dawnych czasach wtajemniczeni wiedzieli, że czas przychodzenia i odchodzenia słońca to czas mocy. Praktykowali wtedy modlitwę ciałem Surya Namaskara (Powitanie słońca). Gdy spontanicznie zaczynam ćwiczyć na białych schodach, w tłumie wielkie poruszenie. I uśmiechy. Don udaje, że mnie nie zna, ale jak siadam znowu na murku, robi mi zdjęcie.
Czy rzeczywiście szczęście jest wyborem? Czy rzeczywiście wystarczy co rano uśmiechnąć się do siebie w lustrze i zdecydować: dzisiaj jestem szczęśliwa, wybieram szczęście i zadowolenie! Czy wystarczy polubić siebie naprawdę? Czy wystarczy zaprzyjaźnić się z tą jedną jedyną osobą, która ze mną wytrzymuje od rana do wieczora, która nigdy mnie nie opuści i będzie przy mnie zawsze? Patrzę sobie w oczy w lustrze i wybucham śmiechem. To takie proste! Don puka się w czoło, obserwując mój poranny rytuał: Zawsze podejrzewałem, że nie jesteś całkiem normalna. Do diabła z normalnością! Kto chce być normalny w tym najbardziej nienormalnym z planów wszechświata? A poza tym kto wie, co jest normalne, a co nienormalne? Kto o tym decyduje?
Grecy wierzą, że jak przebiegnie drogę złota jaszczurka – spotka ich szczęście. Polacy, że jak czarny kot – to spotka ich nieszczęście. A co by było, gdybyśmy zaczęli patrzeć na wszystko, co nam się przydarza, jako na dobry omen? O! To by było poważne zagrożenie dla mitu męczeństwa narodowego, bo przecież „cierpienie uszlachetnia”. Grecy wierzą, że to szczęście uszlachetnia. I komu tu wierzyć? Kto ma rację? Dzisiaj Mikos, młody kelner w mojej ulubionej restauracji „Seaside”, podaje mi kawę po grecku, czyli taką jak po turecku, tylko w malutkiej filiżance. Widocznie ręka mu drgnęła po drodze, bo po brzegach filiżanki spłynęły fusy do spodeczka. O – mówi na to Mikos – będziesz bogata! To bardzo dobry znak! Tu, na Santorini, wszystko jest dobrym znakiem. Patrzę pod nogi – a tam wpatruje się w moją lewą stopę złota jaszczurka! Błyskawicznie zmyka przede mną. Bogowie przysłali mi dobry znak.

Wierzę, że całe nasze życie składa się ze znaków, drogowskazów wskazujących nam drogę do swojej legendy (patrz Alchemik, Paulo Coelho). Uświadamiam sobie, że długo nie zauważałam swoich znaków, żyjąc w nieprzytomnym pędzie i pośpiechu. Zatrzymałam się jak porażona, gdy kilka miesięcy temu zginęła tragicznie w wypadku samochodowym moja kuzynka. Śpieszyła się do domu, żeby poprawiać zeszyty. Była obowiązkową nauczycielką, ale już jej wśród nas nie ma… Gdy całowałam jej zimne czoło w kaplicy przyszpitalnej, wyraźnie usłyszałam:

Z W O L N I J !!!

Czas stoi w miejscu na. Czas odmierzany jest skokami do ciepłego, kryształowo czystego Morza Egejskiego, tzadiki, dolmados (greckie specjalności) i sałatką grecką.

Mam wystarczająco dużo czasu, żeby zrobić to, co jest do zrobienia.

Tu, na Santorini chcę się uczyć od tych uśmiechniętych ludzi, od ducha Grecji. Pytam, obserwuję, pukam do ich serc. Chodzę ulicami gryząc orzeszki pistacjowe, które są głównym produktem eksportowanym tej wyspy. Widzę przystojnego Greka siedzącego przed sklepem jubilerskim – w prawej dłoni ma łańcuszek z kolorowymi koralikami. Wymachuje nim w przedziwny sposób. Już u wielu Greków widziałam tę zabawkę.

Postanawiam z nim pogadać: Co robisz? Co to jest?
Kumbaloj – odpowiada – bawię się tym zamiast, palić papierosy. W ten sposób odzwyczajam się od palenia. Cierpliwie uczy mnie wielu sposobów przekładania łańcuszka przez palce. Potem dowiaduję się, że starsi Grecy używają kumbalojdo modlenia się. Kupiłam sobie taki łańcuszek pomarańczowymi koralikami i przekładam między palcami, powtarzając w głowie moje ulubione pozytywne stwierdzenia.


A ty tylko piszesz i piszesz. Dzień i noc piszesz – klepie mnie po plecach stary Grek Georgis, właściciel restauracji.

Podsuwa mi pod nos wielki zasuszony krzak. Wciągam mocno ten znajomy zapach. Georgis uśmiecha się, zadowolony, że mnie zaskoczył. To oregano. Pełno tu tego zielska. Chcesz to wziąć do domu? Dziękuję mu, pakuję oregano do mojej plażowej torby i piszę dalej. Piszę wskazówki co do życie do mojej książki. Nie wiem jak ty, ale ja urodziłam się bez instrukcji obsługi. Więc piszę takie instrukcje dla siebie – trochę dla zabawy, trochę serio, trochę z mojego wielkiego pragnienia dzielenia się tym, co odkryłam, stosując metodę prób i błędów. Podobno są inne, bardziej eleganckie metody uczenia się. Ja ciągle preferuję doświadczanie.


Gdy zachciewa mi się jechać na wycieczkę po wyspie, Don natychmiast udaje się do najbliższego rent-a-car i jedziemy! Nigdy taki nie był w czasie naszego krótkiego małżeństwa. Żartujemy sobie z siebie, ciesząc się, że w czasie rozwodu nie zniszczyliśmy swojej przyjaźni. Miłość minęła, przyjaźń została. Oboje dzięki temu jesteśmy bogatsi. Oboje wygraliśmy. Żadne z nas nie przegrało. Tego dnia w drugim końcu Santorini odnajdujemy małą wioskę rybacką Ammoudi, gdzie jemy pyszne greckie śniadanie, a potem jeszcze raz wracamy wieczorem na kolację przy pełni księżyca. Tu na kolację wychodzi się o 22.00 i siedzi do rana. Bo życie w tej bajce jest takie dobre, przynosi same dobre doświadczenia.

Wybieram w moim życiu tylko doświadczenia służące mojemu najwyższemu dobru. Wszystko, czego doświadczam, jest dla mnie dobre.

W głowie dźwięczy mi głos Haliny Frąckowiak:

Życie jest piękną jabłonią
Wystarczy owoców, wystarczy cienia
Dla tych, co pod nią się schronią.
Przecież tak dobre jest życie!

Na Santorini życie jest drzewem figowym. Siedzę w jego cieniu wystarcza mi owoców i wystarcza mi cienia. Jestem rozmarzona i utulona dobrocią życia. Szukaj swojego „drzewa figowego”, aż je znajdziesz. Warto!
Nie mogę dzisiaj zejść z tej plaży. Siedzę na kamieniach, słucham szumu fal. Słucham i żegnam się z morzem. Przychodzenie, odchodzenie. Fala za falą przychodzi i odchodzi.

Od wieki wieków tak samo. Kiedyś Adrianna w Zakopanem wskazała palcem na Giewont, widoczny z okien jej domu na Kościelisku: A on ciągle stoi. I będzie stał przez wieki.

Cuda i błogosławieństwa. Obyśmy umieli je rozpoznać i potraktować z należnym szacunkiem i wdzięcznością.

Ewa Foley

8

www.ewafoley.pl

880a9b5f91728cb55e8766da502e16d9e902e8da

Posted in Eseje Ewy Foley.